Feeds:
Posts
Comments

Dwie mamy z dziećmi na plaży. Dzieci pełne energi, mamy trochę jaky mniej.
– Słuchajcie, oto zasady – jedna z matek informauje poważnym tonem, wylegując się na kocu z zamkniętymi oczami – żadnego wchodzenia do wody i macie się nie oddalać, tak żebyśmy was widziały… – po lekkiej pauzie, dodając – …oczyma naszej wyobraźni.

To był dobry dzień na opalanie.

– Nie mam grzebienia, więc będziesz dziś miała na głowie “artystyczny nieład”
Dziecko patrzy z przerażeniem w lustro na swoje niechlujnie związane włosy
– Ale mamo, to nie wygląda na artystyczny nieład, tylko na artystyczną… artystyczną…
– katastrofę? – podowiada matka
– …nie…
– apokalipsę?
– nie… – dziewczynka dostaje olśnienia, ale w wersji zrezygnowanej – na artystyczną przesadę…

Fryzura została opatentowana.

doDziś wpis trochę osobisty, ale okoliczności tego wymagają.

Kiedy byłam małą dziewczynką, chciałam zostać pisarką.

Kiedy byłam większą dziewczynką, chciałam zostać dziennikarką.

Nie udało się. Na twórczość literacką nie mam czasu, ani też wystraczającej ilości zacięcia, natchnienia i talentu. A co do dziennikarstwa, pozbyłam się wielu złudzeń, dochodząc do wniosku, że jego profesjonalna strona, niekoniecznie jest tym, czym mi się jawiła, gdy byłam nastolatką.

Teraz jestem starą dziewczynką, a moja praca polega na walkach i kompromisach z Panem Excel. Mimo to, a może raczej na przekór temu, pasja pisania ciągle jest we mnie. Trafiłam w kilka miejsc, dumnie nazywanych „świątyniami” dziennikarstwa obywatelskiego w Polsce, nie zagrzałam tam jednak zbyt długo miejsca. Mimo to, nie żałuje bo poznałam świetnych ludzi, zbzikowanych na punkcie pisania i pragnących przeciwstawić się tradycyjnemu modelowi mediów.

I wtedy narodził się pomysł. Dzięki determinacji paru osób, udało się po miesiącach przygotowywań postawić na nogi, całkowicie niezależny od jakichkolwiek korporacji, portal Dziennikarstwa Obywatelskiego. O tym co, jak i dlaczego, możecie przeczytać w artykule Asena, który świetnie oddaje w swoim tekście ideę, zamysł i powody naszej działalności.

Nie pozostaje mi nic innego jak tylko zaprosić Was do lektury. A wszystkich tych, którzy lubią także spełniać się literacko – do współpracy i publikowania tekstów na do.orp.pl

Od zawsze zastanawiałam się, w jaki sposób długodystansowi kierowcy urozmaicają sobie dalekie trasy. Oczywiście miałam parę pomysłów – zaczerpniętych z doświadczeń własnych (trąbienie na każdą niewiastę w promieniu 500 metrów, trąbienie na wszystkich znajdujących się na tej samej drodze kierowców, połączone często z niewybrednymi gestami, nieartykułowanymi dźwiękami i dziwaczną gimnastyką warg i języka oraz ogólnie trąbienie) i pop kultury (mordercze zapędy w akompaniamencie świstu siekiery tudzież noża oraz przypadkowe stosunki, często międzynarodowe).

Zdaję sobie sprawę, że wiele z tych przeświadczeń może być krzywdzących i nieprawdziwych, dlatego z wielką ciekawością obejrzałam sobie poniższego rumuńskiego kierowcę, w celach poniekąd edukacyjnych.

Ciekawość została zaspokojona, a kłam stereotypom zadany z impetem. Okazuje się, że kierowca może być nie tylko wesoły, ale i muzykalny oraz gotowy rzucić się w wir dziwacznych tańców, nie tracąc przy tym nic ze swojego uroku.

A tak na serio: Ten film wywołał tak wielkie poruszenie w Rumunii, że nawet został wyemitowany w “wiadomościach” telewizji publicznej. Gdy dziennikarze skontaktowali się w końcu z bohaterem obrazu i zapytali o okoliczności powstania filmu, ten podsumował wszystko zdaniem: “Byłem na autopilocie”.

I dzięki Bogu!

Sen Drugi:

Nie potrafię do końca określić czasoprzestrzeni.

Jestem w gabinecie. Siedzę za biurkiem, które wyglądem przypomina antyczny sekretarzyk w kolorze orzecha włoskiego. W pokoju dominują brązy i kolory miodu, jest dużo drewna. Po swojej lewej stronie widzę pięknie rzeźbioną gablotę z milionem książek, po prawej – gigantyczny globus w beżowej tonacji, z maleńkimi, palącymi się gdzie niegdzie diodami. Złudzenie sprawia, że ta kopia Ziemi zdaje się tętnić swoim własnym życiem.

Tak mniej więcej wygląda gabinet, który zawsze chciałam mieć. W przyszłości.

Po prawej, mam także duże okno, przez które do pokoju wpadają ciepłe promienie słońca. Tak właśnie zawsze wyobrażałam sobie słońce w Toskanii. Na parapecie stoi mnóstwo kwiatów, w tym malutki krzew pomidorów w brązowym kolorze. „Dziwny kolor jak na pomidory” – przechodzi mi przez myśl – „może nie podlałam?”

I wtedy widzę swoje odbicie.

Gdzieś między główkami brązowych pomidorów zamontowane zostało małe lusterko. Przyglądam się w nim i z przerażeniem spostrzegam, że jestem właścicielką trwałej ondulacji, tak typowej dla szalonych lat osiemdzisiątych. Właśnie coś takiego, miała na głowie moja matka, gdy sięgałam pamięcią do moich najwcześniejszych wspomnień. Z tą różnicą, że ona nosiła je krótko, a ja mam lwią grzywę i długie kudły wijące się na plecach. Wyglądam trochę jak Richard Marx, za czasów swojej świetności.

Mrużę oczy, by dostrzec resztę szczegółów. Na powiekach mam odblaskowe, niebieskie cienie, a w uszach duże, plastikowe koła. Lata ’80 w całej okazałości. „Czyżbym cofnęła się w czasie?” – przechodzi mi przez myśl, ale równocześnie zauważam, że rysy mojej twarzy pozostały bez zmian. Opadam lekko na krzesło i rozglądam się w poszukiwaniu nowych wskazówek. Na biurku znajdują się różne papiery i książki, nadpita czarna kawa, wieczne pióro, laptop… czuję tu swój własny zamysł. Tak, to na pewno moje miejsce pracy. W prawym rogu stoi zdjęcie w ramce, jakiś starszy facet i młoda dziewczyna. Wyciągam rękę po fotografię i zauważam, że mam na palcach, długie rażąco – różowe paznokcie. Mimowolnie wybucham śmiechem.

I wtedy drzwi gabinetu otwierają się. Do pokoju wchodzi młoda dziewczyna. Jej ruchy są pewne i swobodne, tak jakby wchodziła tu już setki razy. Z niejakim wstydem chowam swoje różowe paznokcie pod biurko i w ostatniej chwili zauważam, że moje ręce są stare.

– Cześć mamo – odzywa się nieznajoma.

Dla pewności rozglądam się po pomieszczeniu i nie widząc w nim nikogo innego, odpowiadam niepewnie:

– Cześć

Hmm.. więc jednak przyszłość.

Dziewczyna trzyma w rękach książkę. Zauważam, że jest to rumuńskie wydanie „Krzyżaków” Sienkiewicza, dokładnie takie, jakie widziałam w mieszkaniu moich tesciów, gdy po raz pierwszy odwiedziłam ich w Transylwanii.

– Zastanawiam się, czy jest sens czytać to powtórnie.

– Powtórnie? – powtarzam bezmyślnie, nie mając na razie pomysłu na to, co się wokół mnie dzieje.

Dziewczyna patrzy na mnie pytająco.

– Przecież już czytałam „Krzyżaków”. Po polsku.

– I teraz chcesz przeczytać po rumuńsku? – zapytałam niepewnie.

– Ojciec toczy o to boje od tygodnia – odpowiada córka, patrząc na mnie podejrzliwie – mamo, dobrze się czujesz?

Czy dobrze sie czuję? Hmm.. to raczej pytanie dla psychanalityka.

– Tak, tak… Jestem tylko trochę rozkojarzona – mówię, patrząc w kierunku lusterka na oknie i upewniając się, czy ja to jeszcze ja.

– Myślisz o tych pomidorach? – dziewczyna podłapuje fałszywy trop – Dziwne, nie?

– Dziwne – przytakuję. Nareszcie mówię coś, czego jestem pewna.

Chwila ciszy. Przyglądam się córce. Wygląda zupełnie inaczej, niż  ją sobie wyobrażałam.

– W sumie, to wszystko sprowadza się do jednego – przerywa ciszę ona – po co mi ta cała, ciągnaca się latami nauka języków?

Boże, to teraz będę musiała jej odpowiadać na pytania.

– No więc… języki sa bardzo potrzebne, gdyż… – chwila olśnienia – Musisz wiedzieć, jak się porozumieć z rodziną.

– Umiem poprosić dziadka po rumuńsku, by dał mi szklankę soku. Umiem zapytać babcię po polsku, czy nasmaży mi naleśników z białym serem. Umiem obojgu podziękować. Potrafię nawet rozmawiać z nimi o polityce, czy nawet sztuce… Więc?

Przypomniały mi się nagle naleśniki mojej własnej babci.

Spojrzałam na córkę uważnie i nagle zdałam sobie sprawę, że znam odpowiedź:

– Widzisz Izabelo. Na świecie jest mnóstwo języków. Te języki, sposoby wyrażania świata, dzielą ludzi na grupy. A co gorsza, oddalaja ludzi od Prawdy. Dlatego, im więcej języków opanujesz, tym łatwiej będzie ci zrozumieć właściwy sens.

– Sens?

– Tak, sens. Wszystko, co wydarzyło sie kiedyś, a nawet wczoraj, trwa dalej, tylko dzięki słowu. To słowo, dźwiga na swoich barkach historię i naukę. Im więcej słów poznasz, tym łatwiej przyjdzie ci zrozumienie świata.

– Ale dlaczego mam czytać dwa razy tą sama książkę?

– Bo to ci pomoże odkryć jej właściwy sens. Jej Prawdę.

– Czyli prawda, to częśc wspólna pomiędzy dwoma wersjami?

– Nie kochanie – odpowiedziałam łagodnie – Prawda, to te niezauważalne na pierwszy rzut oka detale, małe niezgodności, nieścisłości pomiędzy dwoma tłumaczeniami tego samego dzieła.

– Dlaczego?

– Bo są prywatnym odstępstwem interpretatora od narzuconej mu z góry linii tłumaczenia. W tych małych, na pozór nieistotnych szczegółach, ukrywana jest swoista mądrość. Zwinnie przemycana, jest dostępna tylko dla tych, którzy znają więcej niż jeden język.

Nagle dotarło do mnie, że moja córka nie nazywa się Izabela.

Jeden z brązowych pomidorów spadł lekko na ziemię.

—————————————————————————————–

Interpretacja:

1. Diabeł tkwi w szczegółach

2. Teraźniejszość to miejsce gdzie spotyka się przyszłość i przeszłość

3. Muszę sprawdzić, co dzieje się teraz z Richard’em Marx’em.

Sen pierwszy:

Siedzę w biurze promotora mojej pracy magisterskiej.

To nasze kolejne spotkanie z serii “ja udaję, że coś napisałam, a on udaje że w to wierzy”. Tym razem jednak, atmosfera jest inna. Mój serdeczny i zazwyczaj uśmiechnięty Promotor, od samego początku spotkania patrzy na mnie podejrzliwe i z pewnego rodzaju pogardą w oczach. Zaczyna zadawać krótkie i bardzo konkretne pytania, na które nie znam odpowiedzi. Żeby stworzyć pozory jakiegokolwiek profesjonalizmu, wyjmuję teczkę pełną kartek na których robiłam notatki i z przerażeniem spostrzegam, że wszystkie są puste. Próbuje zakryć białe strony przed wścibskim okiem Pana P, ale czuję, że on wie. Wie, że nic na nich nie ma, wie, że znowu nic nie napisałam, wie, że tak naprawdę moja praca magisterska nie istnieje.

Czuję jak stróżka potu spływa mi pomiędzy łopatkami. Chciałabym się podrapać, ale irracjonalny strach paraliżuje mi jakąkolwiek możliwość ruchu. Ściskam kartki w spoconych dłoniach i zaczynam coś dukać o teoriach, które już wałkowałam na naszych wcześniejszych spotkaniach.

– Ale o tym już mówiłaś. Kilka razy. Co masz nowego? – pyta zniecierpliwiony.

Rozglądam się rozpaczliwym wzrokiem po ścianach, szukając inspiracji w obrazach i plakatach, kiedy zauważam, że nad głową mojego Promotora pojawił się nowy rysunek. Postać, wyglądem przypominająca eksperyment Frankensteina, odziana w czerwony frak i wysokie kowbojskie buty, trzyma wycelowaną prosto w widza broń i uśmiecha się obrzydliwie. Nad głową potwora widnieje napis: “Pogromca pseudo magistrów”, a obok głowy, widnieje chmurka z hasłem “Science, suckers!”.

– Podoba ci się mój nowy plakat? – P zagaduje po chwili, patrząc na mnie dziwnym wzrokiem.

Dokładnie w tym samym momencie, zauważam, że zamiast tradycyjnych adidasów, ma na nogach kowbojki z plakatu.

– Hmm… tak, bardzo ciekawy… – odpowiadam ostrożnie.

Coś się kroi.

– Sam go wykonałem. To moja odpowiedź na ten cały ten magisterski bezsens. Na ten kompletnie niedorzeczny burdel na kółkach… wy… – syknął – wy…

– My…? – pytam bezradnie

– Ty. Taki typowy przykład. Po co Tobie ten tytuł magistra? No po co…?

– Hmm… gdyż…

– Daruj sobie – przerwał mi ostro i zaczął wystukiwać jakąś szaloną polkę obcasem – Jesteście zakałą całego świata akademickiego. Zajmujecie tylko czas i marnujecie nasze nerwy. Co wy wiecie o nauce? No co? Daruj sobie! – powtórzył ostro, widząc, że próbuję otworzyć usta – Odpowiem ci, moja droga panienko. Nic! Marnujecie pięć, sześć lat po to by zdobyć PAPIER. Ze niby jesteście tacy wykształceni, mądrzy i wspaniali. A jaką wiedze tak naprawdę stąd wynosicie? Co tak naprawdę wiecie?

– Ale przeciez, nie każdy jest taki…- wyszepnęłam ochryple. Gardło mialam suche jak wiór.

– Co, myślisz, że jestes inna? Ja też tak myślałem – stwierdził jakby ze smutkiem – No ale pomyliłem się. Zamiast męczyć się nad pracą, mogłabyś iść rowy kopać. Albo sprzedawać swoje ciało na ulicy. Przynajmniej ktos miałby z tego jakiś profit – zaśmiał się lubieżnie – Jesteś tylko pacynką, takim małym pajacem… który i tak do końca życia będzie siedział w jakims lichym biurze i stukał cyferki na klawiaturze. Zrób nam wszutskim przysługę i daruj już sobie to nędzne “magister show”.

Siedziałam jak wmurowana. Byłam jednoczesnie przestraszona i wściekła na P, który z minuty na minutę zaczynał coraz bardziej przypominać stwora z plakatu. Dopiero teraz zauważyłam, że zawsze miał uczesanie podobne do Lurcha, kamerdynera z rodziny Addamsów.

– Ale ja chcę napisać tą pracę. Naprawdę. Po prostu brakuje mi trochę czasu i gdybym…

– Wiesz co jest najlepsze w takich spotkaniach? – przerwał mój wywód i otworzył szufladę biurka

Boże, znam skądś to pytanie. Czy to nie jest z jakiegoś filmu?

– To – ciągnął, wyjmując z szuflady coś połyskującego – że nie trzeba ich kontynuować

“Christopher Walken!” – zadźwięczało mi w głowie

Przed nosem miałam wylot lufy największej giwery, jaką widziałam w życiu.

BUM!

Na ustach poczułam smak Krwawej Mary.

————————————————————————————————————————

Interpretacja:

1. Mój Promotor przypomina wyglądem Christophera Walkena

2. Zdecydowanie za dużo jest na tym świecie magistrów

3. Muszę się w końcu do cholery zabrać za swoja pracę magisterską

Tylko boję się teraz umówic z promotorem…

To zaproszenie jest dla wszystkich tych, którzy lubią czytać książki.
Recenzje czysto subiektywne to mój drugi blog, na którym będę prezentować… no własnie, recenzje czysto subiektywne :) .
Zaczynam więc od Wahadła Foucaulta autorstwa Umberto Eco. Recenzować takie dzieło to wyzwanie, no ale jak to się kiedyś mówiło – “Do odważnych świat należy”!

Zapraszam!

Wczoraj w pracy dowiedziałam się, że wielu spośród moich męskich współpracowników, uwielbia polowania.

Nie wiedzieć czemu, wydawało mi się wcześniej, że polowania to relikt z czasów komunistycznych, kiedy to panowie, zdesperowani widokiem pustych półek, sięgali po broń i wybierali się na poszukiwania pożywienia w lesie. Moją naiwną wizję, zmąciła po raz pierwszy, upiorna wystawka Wujka, który namiętnie wieszał na ścianie swojego salonu różniaste poroża. Z czasem, zauważyłam takie ekspozycje w domach innych koleżanek i dotarło do mnie, że mężczyźni czują coś na kształt dumy, oglądając wypchane głowy bogu ducha winnych jelonków, które kiedyś udało im się ustrzelić.

Poszłam na łatwiznę. Uznałam wtedy, że polowania to hybryda pomiędzy chęcią zaspokojenia instynktu zdobywcy, potrzebą udowadniania swojej męskości i sposobem na wyładowanie agresji. Dziś jednak, przypatrując się moim kolegom z pracy, którzy wydają się być bardzo spokojni (żeby nie powiedzieć lakoniczni) a z walecznymi Wikingami mają tylko wspólną przestrzeń życiową, zaczęłam ponownie zastanawiać się nad fenomenem polowania.

I oto co wymyśliłam:

Tysiące lat temu, kiedy na świecie panował pokój, a miłosierdzie było powszechne, kobiety były płcią dominujacą. Powodem ich supremacji, był fakt, iż w tamtych czasach cud poczęcia był przypisywany wyłącznie niewiastom – męzczyźni nie zdawali sobie sprawy z tego, iż to ich nasienie jest siłą sprawczą w procesie zapłodnienia.

Kobiety jawiły się wtedy jako boginie, jedyne dawczynie życia. Ich boskość zdawała się potwierdzać długość cyklu miesiączkowego, który był równy obiegowi Księżyca wokół Ziemi. Były więc przedmiotem kultu i centralnymi postaciami w świecie ówczesnego człowieka.

Siłą rzeczy, dzieci traktowano jako cud i dobro wspólne. Wychowywane w czymś na wzór komuny, otrzymywały bezwarunkowa miłość i uwagę od wszystkich mieszkanców. Były to czasy powszechnej harmonii i ciągłego duchowego rozwoju. Czasy bez podziałów i kast. Czasy spokojności.

Wszystko zmieniło się wraz z powstaniem tzw. opozycji Testosa. Testos był młodym, niezwykle inteligentnym i sprytnym młodzieńcem, który z nieznanych ogółowi powodów, nie aprobował kobiecej dominacji. Uważał, że ideologia i polityka prowadzona przez kobiety, była przestarzała i ograniczona, a życie w wiecznej spokojności nudne i wsteczne. Marzyły mu się wyprawy, podboje, walka, a przede wszystkim postęp.

W tym miejscu, muszę wam wyjaśnić, iż w owych czasach tzw. “postęp” był pojęciem raczej abstrakcyjnym. Rządząca Rada Kobiet, wyznawała politykę “powszechnej harmonii” – nie tylko między ludźmi, ale także pomiędzy człowiekiem i Ziemią. Dlatego też wszystkie procesy i czynności, które mogłyby w jakikolwiek sposób zakłócić rytm natury, traktowane były jako bezbożne. Teston marzył z kolei o eksperymentach, badaniach, o budowaniu nowych rzeczy, nie występujących jako byty naturalne. Tak naprawdę jednak, Teston marzył o procesie tworzenia “nowego życia”, którego jako mężczyzna, nie mógł dostapić.

Testos wiedział, że w celu obalenia matriarchatu, nie może posłużyć się siłą. W ówczesnych czasch przemoc fizyczna była wszakże największą zbrodnią. Musiał więc posłużyć się czymś innym, czymś, co dałoby mu mocny argument przeciwko kobiecej supremacji.

Paradoksalnie, z pomocą Testonowi przyszła, tak pogardzana przez niego natura. Obserwując sezony godowe zwierząt, a także okresy kopulacji pomiędzy niektórymi mieszkańcami społeczności, mężczyzna wysunął śmiałą hipotezę na temat prawdziwego udziału mężczyzn w procesie kreacji życia. Ogłosił swoje teorie na jednym z comiesięcznych zebrań ludu (w tamtych czasach, każdy miał prawo wypowiadać się publicznie, bez względu na płeć, wiek czy stan posiadania) i oświadczył, iż to prawdopodobnie męska sperma (w tamtych czasach traktowana jako wynik systemu samooczyszczania się członka) jest ignitorem procesu zapłodnienia.

Mężczyźni wpadli w osłupienie. Kobiety z kolei, nie znające jeszcze w tamtych czasach intryg, spisków i manipulacji, z rozbrajającą szczerością, przyznały Testonowi rację. Potwierdziły też, że już od dawna znały właściwości męskiej spermy, ale uważały, że dopóki mężczyźni sami nie odkryją jej działania, nie będą ich o nim informować. Na brzmiące groźnie pytanie Testona, o powód zatajenia tego faktu, odparły, iż bały się, że ta wiedza mogłaby wpłynąć niekorzystnie na cała społeczność – mężczyźni mogliby – ze względu na słabiej rozwinięty instynkt ojcowski – zaniedbywać inne dzieci, niż te, które zostały spłodzone z ich własnego nasienia.

Społeczność zadrżała, niczym grunt podczas lekkiego trzęsienia ziemi. Zagubieni mężczyźni masowo odwiedziali Testona, pytając się, co własciwie oznacza ta nowo nabyta wiedza. W skutek męskich zebrań, narodziła się opozycja, której główni przedstawiciele już wkrótce wystąpili na następnym zgromadzeniu ludu o przyznanie równego dostępu do ośrodków władzy, dla obydwu płci. Rada Kobiet, nie przeczuwając nadchodzącej katastrofy, zgodziła się na to.

Już wkrótce, Teston i jego najbliżsi przyjaciele – Agres, Siłon i Egos – zaczęli forsować nowe rozporządzenia. Społeczeństwo komunalne zastąpiono nowoczesnym – nakazano mężczynom i kobietom formować się w stałe pary, zamieszkujące odzielne gospodarstwa i wychowujące tylko i wyłącznie swoje własne potomstwo. Kobiety próbowały protestować, twierdząc, że to zaburzy naturalną harmonię i wyzwoli negatywne emocje (których były świadome, gdyż za ich panowania, prowadzono badania na temat natury człowieka), jednak mężczyźni, których było w owych czasach trochę więcej, przegłosowywali ich weta. Podburzeni przez Testona, twierdzili, iż nie chcą pracować na rzecz cudzego potomstwa.

Kolejnym ważnym rozporządzeniem było wykluczenie kobiet z polowań. W tamtych czasach, społeczeństwo było zbieracko – myśliwskim, jednakże mężczyźni i kobiety, zajmowali się obiema aktywnościami wspólnie. Mimo, iż niewiasty były przeciętnie słabsze fizycznie niż panowie, to w skład grup łowieckich wchodzili najsprawniejsi mieszkańcy osady, bez względu na płeć (możemy mniemać iż występowała tu logika, że zdrowa dziewczyna była silniejsza niż chorowity chłopiec). Po rewolucji Testona, mężczyźni przekonali jednak kobiety, że to oni powinni zająć łowiectwem, gdyż tego wymaga nowa struktura społeczna. Wszakże, teraz niewiasty rodziły w ramach rodzin i śmierć matki, była stratą dla konkretnego dziecka, a nie dla całej społeczności, gdzie ktoś inny mógł przejąć opiekę nad jej potomstwem.

Jakież słodkie czasy nastały dla mężczyzn! Nie musieli dzielić się chwałą i szacunkiem z kobietami, kiedy przynosili do domu jedzenie. W końcu mieli własną niszę – na polowaniach mogli spędzać całe dnie, niekiedy obijając się nieco i debatując nad poszerzeniem nowo pozyskanej władzy. Tak właśnie powstały pierwsze “gentlemen’s clubs”, gdzie kobiety miały oficjalnie wstęp wzbroniony.

I wtedy stało się coś strasznego. Kobiety, pozostawione w domach z dziećmi, zdane na łaskę i nie-łaskę partnerów i “owoców ich pracy”, zaczęły same eksperymentować. Pracując w jeszcze działających, ale już nie tak renomowanych ośrodkach badawczych, rozpoczęły szereg projektów na temat właściwości ziemi, nasion i roślin. Po latach obserwacji, metodami “prób i błędów” odkryły pierwsze, podstawowe zasady rolnictwa. Gdy były już pewne co do wyników, z duma i drżącym sercem, ogłosiły swoje odkrycie na comiesięcznym zebraniu ludu. Nie wiedziały jednak, że ich podekscytowanie było zupełnie na wyrost.

Mężczyźni słuchając odczytu na temat rolnictwa, ponownie osłupieli. Tym razem jednak osłupieniu towarzyszyła złość. Zdawali sobie sprawę z tego, że jeżeli metody przedstawione przez kobiety, będą działać, ich wspaniałe polowania, a przede wszystkim ich świeżo wypracowana pozycja jako dostarczycieli pokarmu, zostaną na zawsze utracone. Postanowili do tego nie dopuścić.

Los, a może raczej natura, tak jak w czasach pierwszej opozycji Testona, znowu sprzyjała płci męskiej. Proste zasady rolnictwa, okazały się bardzo ciężkie w wykonaniu. Ciężkie fizycznie. Kobiety, które od dobrych kilku lat siedziały w domach i nie polowały, straciły kondycję. Nie były w stanie wytrzymać pracy na polu w takim zakresie, w jakim mógł ją wytrzymać mężczyzna. Stopniowo zaczęły być odsuwane od rolnictwa, a ich metody przejęli i z czasem znacznie udoskonalili mężczyźni. W zamian przydzielono im inne funkcje, z których najważniejsze było rodzenie dzieci. Mężczyźni, którzy serdecznie nienawidzili pracy na polu, ale wykonywali ją po to by utrzymać status żywiciela, zrozumieli, że więcej własnego potomstwa oznacza więcej rąk do roboty. Dlatego też, nie tylko zaczęło się rodzić o wiele więcej dzieci (we wcześniejszej strukturze społecznej, kobiety świadome swojego cyklu, były w stanie ograniczać ciąże poprzez stosowanie zasad naturalnej antykoncepcji), ale także zaczęto preferować chłopców (gdyż to oni głównie pracowali na roli).

Ziemię podzielono między osadnikami tak, że każdy miał swój własny kawałek. Ludzie zaczęli budować nowe chaty, by mieszkać blisko swoich upraw; skumulowana wcześniej w jednym rejonie osada, zaczęła się systematycznie rozpraszać. Powoli zanikały głębokie więzi pomiędzy ludźmi, zaczęły też wybuchać konflikty. Na comiesięczne zebrania ludu, zaczęli chodzić do centrum osady sami mężczyźni – kobiety musiały zostawać w domu z dziećmi. Po dwóch dekadach od wprowadzenia rolnictwa, nie posiadały już praktycznie żadnej znaczącej pozycji w społeczności. Odizolowane od siebie kilometrami pól i łąk, nie były w stanie się wspierać. To wtedy właśnie, mężczyźni zaczęli w zaciszu swojego domostwa, stosować pierwszą przemoc fizyczną.

Niektórym ziemia nie przynosiła plonów (wtedy jeszcze metody rozpoznawania żyznej ziemi były w powijakach), inni tracili zbiory przez szkodniki. Zaczęły się kradzieże, pożyczki i kredyty. Ludzie bez ziemi, porzucali swoje domostwa i szli pracować za miskę jadła do innych rodzin. Wkrótce nastał system feudalny.

I dlatego właśnie mężczyźni lubią polować – w ten sposób przenoszą się stanem ducha do słodkich czasów, gdzie już posiadali dominującą pozycję w społeczeństwie, ale jeszcze nie musieli harować na roli.

Nie wiem jak wy, ale ja chyba przestanę chodzić do sklepu…

 

 

Miłych zakupów!

P.S: Jestem ciekawa waszych interpretacji

Ostatnio, podczas mojego cotygodniowego “rytuału oczyszczania”, spotkałam w pralni mojego dobrego sąsiada, Islandczyka. Przyznać muszę, że to niespodziewane spotkanie zbiło mnie lekko z tropu – nasza poprzednia rozmowa, odbyła się w czasach zwanych “przed kryzysem”, kiedy to jeszcze wiatr postępu i progresu, wiał w gospodarcze żagle tej pięknej wyspy.

Każdy, kto choć trochę interesuje się “wielkim kryzysem”, zdaje sobie zapewne sprawę z tego, iż Islandia stała się jego “sztandarową” ofiarą. Dlatego też, nie wiedziałam za bardzo, jak rozmawiać z moim znajomym. Przez głowę przeleciało mi mnóstwo różnych urywków z prasy –  o tym, jak ceny w islandzkich sklepach codziennie rosną, jak ludzie masowo (oczywiście, na warunki tej lekko ponad 300 tysięcznej wyspy) tracą pracę, jak firmy i sklepy bankrutują w zastraszającym tempie… Jak to się odbiło na E? Pamiętam jak mi mówił, że aby przyjechać do Danii na studia, wraz ze swoja dziewczyną, zaciągnęli spory kredyt. Gdzie? A co istotniejsze – w jakiej walucie?

E wyglądał normalnie. Przyjęłam tą wizualną informację z niejaką ulga, tylko po to by zaraz zbesztać samą siebie za głupotę. Jasne, że wyglądał normalnie! Czego się spodziewałam? Przepitych oczów, zaschniętych ran na nadgarstkach, metalowego garnuszka z karteczką ” Rzuć grosik dla Islandczyka”? Nie dość, że wyglądał tak jak zazwyczaj, to jeszcze przyszedł robić pranie. A stąd dodatkowe wnioski: ma jeszcze siłę dbać o siebie, a do tego stać go na uruchomienie pralki.

Na szczęście to on zaczął rozmowę. Dzięki temu, mimo że paliła mnie ciekawość, na temat wiadomości o kryzysie islandzkim z pierwszej ręki, nie miałam wyrzutów sumienia, że to ja zaczęłam temat. Och, jak pięknie działają ludzkie mechanizmy samo usprawiedliwiania się!

Na Islandii jest źle. Bezrobocie z 1,5% skoczyło do prawie 10%, a ludzie mówią między sobą, że to dopiero początek. Nikt do końca nie wie co się stało, wszyscy obwiniają “świętą trójcę banków”, która bankrutując, rozpoczęła ekonomiczne “danse macabre”. Islandzka waluta zaczyna wartością przypominać papier toaletowy, a ceny rosną w zastraszającym tempie. E opowiada o znajomych i przyjaciołach na skraju depresji – zrozpaczeni są szczególnie ci, którzy wzięli wcześniej  kredyty w euro. Żeby je dziś spłacić, musieliby oddać ich wielokrotną wartość. E jest w sytuacji komfortowej, bo swoja pożyczkę zaciągnął w islandzkich koronach – paradoksalnie, jeżeli znajdzie teraz pracę w Danii, to spłaci ją o wiele szybciej, niż zrobiłby to za czasów “przed kryzysem”. Mimo wszystko, nie wygląda na szczęśliwego z tego powodu – zaraz po skończeniu studiów, chciał wracać z dziewczyną do kraju, ale teraz wie, że będzie to niemożliwe.

Zadumaliśmy się nieco w rytmie wirujących bębnów pralek. Zapytałam E o perspektywy na przyszłość.

– Rząd nacjonalizuje banki. Mamy dostać jakieś gigantyczne pożyczki od krajów Europy i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ludzie, czując kompletne osamotnienie, zrobili zwrot i chcą wstąpić do Unii. Ale i tak, po cichu mówi się, że 2009 ma być jeszcze gorszy niż to co nas do tej pory spotkało…

Jeżeli następną scenę w pralni, przedstawiłabym w postaci komiksowej, to ujrzelibyście niewiastę, z jasno świecącą nad głową żaróweczką oraz chmurką tekstową z napisem “SPISEK!”. Słysząc bowiem takie słowa jak “Unia Europejską” i “Międzynarodowy Fundusz Walutowy”, włączył mi się automatyczny tryb konspiratorski, wznoszący moje umiejętności fantazjowania na wyżyny.

– Przecież chyba nie chcieliście wstępować do Unii…? – zapytałam dla pewności.

– No…nie. Ale teraz nie mamy za bardzo wyboru…

“Ha!” krzyknęłam w myślach z niejakim triumfem, niczym protagonista argentyńskiej telenoweli, Juan Carlos Julio Domingo Panderoza III, który właśnie przyłapał swoją żonę in flagranti z ogrodnikiem. Pamiętałam jak niedawno czytałam o Islandii i Norwegii, dwóch niepokornych państwach, które taktownie, acz wyraźnie odrzucały propozycje wstąpienia do UE. Po co wszakże zapisywać się do klubu dżentelmenów, gdy jest hrabią? Lub inaczej – po co wstępować do wspólnoty, gdy samemu można poradzić sobie o wiele lepiej? Islandia nie dość, że o własnych siłach “szła jak burza” w statystykach ekonomicznych, to dodatkowo miała czego bronić. A tym czymś był przemysł związany z rybołówstwem. Jak podaje Wikipedia:

Podstawą gospodarki Islandii jest rybołówstwo. Islandzka flota rybacka liczy 1752 statków o łącznym tonażu 181 531 BRT. Ogółem roczny połów ryb wynosi 1.322,9 tys. ton (…) Produkty rybne w 2004 roku stanowiły 40% wyprodukowanych towarów i w 2006 roku eksportowano 661,2tys. ton ryb (głównie ryby mrożone).

Czego jednak Wikipedia nie podaje, to to, co w swoim artykule z 2006 roku “Eurosceptyczna wyspa”, ujęła Anna Poszepczyńska:

Debata na temat przystąpienia Islandii do UE nigdy na dobre nie zagościła na wyspiarskiej scenie politycznej, przede wszystkim ze względu na odrzucenie przez Islandczyków wspólnej, unijnej polityki połowowej. Jako państwo z najczystszą na świecie wodą i łowiące ok. 2 mln ton ryb rocznie, Islandia jest zależna gospodarczo od rybołówstwa, a produkty morza stanowią prawie 75 proc. jej eksportu. Po przystąpieniu do Wspólnoty, Rejkiawik musiałaby nie tylko dzielić się swoimi łowiskami z europejskimi rybakami, lecz także dostosować się do unijnych dyrektyw odnośnie rozmiarów połowów.
Tymczasem islandzcy politycy doskonale pamiętają konflikt z EWG w latach 70. i wszystkie boje o poszerzanie swojej strefy połowów z 4 (1954r.) do 200 (1976r.) mil morskich. Poza tym wyspiarscy eurosceptycy podkreślają, że aktualna polityka UE nie tylko nie odnosi się do stref morskich przekraczających 12 mil, lecz także jest przestarzała, co sprawia, że ochrona łowisk jest źle zorganizowana, a to doprowadziło już do wyginięcia kilku gatunków ryb. Z kolei Islandia bardzo dba o swój „skarb narodowy”, utrzymując własne łowiska w stanie idealnej równowagi, przede wszystkim dzięki konsultacjom z lokalnymi rybakami i doskonałym zrozumieniu ich potrzeb.

A ponadto:

Przeciwnicy integracji boją się także zdominowania i uzależnienia Islandii od UE, uzasadniając swoje obawy małym rozmiarem kraju (Islandia miałaby 3 posłów w Europarlamencie) i doświadczeniami historycznymi wyspy, która długo walczyła o swoją wolność.

W Islandii już kilkukrotnie przeprowadzano referenda, dotyczące rozpoczęcia rozmów z Unią na temat  możliwości akcesji, w większości jednak ludzie opowiadali się przeciwko. Dopiero konsekwencje wielkiego kryzysu, zmusiły tą malowniczą wyspę do poważnego zastanowienia się nad wstąpieniem do UE, co widać w najnowszych wynikach badania opinii publicznej z listopada 2008, gdzie “niespodziewanie” aż 80% respondentów, oddało głos na tak.

– Wiesz co E – odezwałam się posępnie – wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ten wasz cały kryzys, został w jakiś sposób zaaranżowany. Jesteście sporym krajem z dużym potencjałem i malutką populacją. Zrujnować 300 000 ludzi to żaden wysiłek, a jeszcze łatwiej postawić ich znowu na nogi – oczywiście za pomocą “pożyczek i kredytów”. Teraz zmuszeni jesteście prosić o akcesję do UE, której wcześniej unikaliście jak ognia. Nie mówiąc już o tym, że dostaniecie pożyczkę z Międzynarodowego Funduszu Inwestycyjnego. Kto wie, może wam nawet przyślą w bonusie ekspertów, którzy “pomogą” wam stanąć na nogi…

– Wiesz co… wcale bym się nie zdziwił – odrzekł smętnie E.

Oczywiście sama nie wiedziałam, czy wierzę chociaż w połowę tego co mu wyjawiłam. Taki to widać los konspiratora, który zwykł się gubić w morzu swoich własnych spisków :)

– A tak na marginesie – dodałam na odchodne – czytałeś “Doktrynę Szoku?”